Od jakiegoś czasu jestem zapraszana do kolejnych projektów, mających na celu promowanie tej zacnej inicjatywy, jaką jest zmiana nawyków żywieniowych naszych pociech. Odrzucam wszystkie jak leci. Nie podoba mi się to a powodów jest kilka.
Przede wszystkim od wychowywania i uczenia zdrowych nawyków naszych dzieci jesteśmy my- rodzice. Jak najbardziej jestem za tym, żeby propagować zdrowy styl życia. Nie oszukujmy się, zdrowe nawyki żywieniowe nie tylko wpływają na naszą wagę. Przedłużają nam życie, dbając o nasz organizm od wewnątrz. Tyle tylko, że to nie takie proste jest!
Lata niezdrowych nawyków.
I to kilka pokoleń wstecz. Od dziecka wychowywani byliśmy na zupełnie innej kuchni. Wielu specjalistów mówi, że bardzo niezdrowej. Nie zgadzam się z tym kompletnie. Jasne, że smażenie na smalczyku, czy tona okrasy do zdrowych nie należy. Jednak nie oszukujmy się kilkanaście, kilkadziesiąt lat temu nasze talerze wolne były od GMO, nawozów i antybiotyków!
Przez lata dzieciństwa, o tym co mamy na talerzu się nie rozmawiało. Było to mało istotne. Jasne, że słyszałam o tym że masło szkodzi na wzrok, a zbyt duża ilość jajek u chłopców na problemy z płodnością. Jednak to pojedyncze przypadki, mało ingerujące w jadłospis z przeszłości. W ten właśnie sposób wykształcono w nas nawyki, które ciężko jest nazwać złymi. Jedliśmy wszystko, bo wszystko zdrowe było. Jedynym złem jakiego można było dokonywać na własnym ciele, był brak umiaru w ilości jedzenia. Tylko w ten sposób mogliśmy sobie zaszkodzić, ściągając na siebie otyłość i towarzyszące jej choroby.
Wyobraźcie sobie teraz, że przez trzydzieści lat naszego życia, a przez pięćdziesiąt, albo i więcej lat życia naszych rodziców przyzwyczailiśmy nasz organizm do pewnych nawyków. Nagle ktoś wydaje rozporządzenie, żeby te nawyki całkowicie zmienić. Z dnia na dzień. Tak wiem, że ten tekst powinien być o dzieciach. Zaraz do nich dojdziemy. Jak się domyślacie nie ma takiej możliwości, żebyśmy z dnia na dzień przestali jeść…schabowego na przykład- bo przecież smażony.
Zacznijmy więc od rodziców!
Żeby edukować dzieci, należy najpierw zająć się rodzicami. Co z tego, że wyjałowi się szkoły i inne placówki edukacyjne ze wszystkich substancji i produktów które nie spełniają norm zdrowego żywienia. Nie ma to najmniejszego znaczenia, kiedy dziecko przecież musi wrócić do domu. A tam rodzic nakarmi pizzą, bo przecież zaharowuje się na śmierć i nie ma czasu gotować, batonikiem na deser bo przecież dzieci uwielbiają słodkie. Nie to nie jest ironia. To rzeczywistość.
Wszystkie nawyki wynosimy z domu.
Jeżeli nie zacznie się od rodziców cała edukacja w szkołach jest psu w dupę. Dziecko w szkole posłucha, a w domu z pomocą rodzica zapomni. Czyli kolokwialnie, jednym uchem wpuści drugim wypuści. Chociaż i tak jestem zdania, że edukacja żywieniowa tak, ale w zupełnie innej formie!
Od dupy strony!
Jak zwykle nasz ukochany rząd może i chce dobrze, ale jak zwykle nie ma pojęcia jak się do tego zabrać. W dodatku robi to tak, że rodzice zamiast przyklasnąć stawiają opór. Bo zamiast stosować radykalne kroki, zakazywać słodzenia herbaty, wyrzucać wszystkie słodycze ze sklepików, powinni zacząć od dostępności dietetyka w każdej szkole, lekcjach zdrowego żywienia, zamiast przynajmniej jednej religii, albo refundowania wizyt u dietetyka przez NFZ. To już jakiś wybór jest. Czujesz, że powinieneś o siebie zadbać, robisz to idąc do specjalisty. Nikt nie narzuca Ci czego jeść nie powinieneś, a takim narzucaniem jest likwidacja sklepików w szkołach, czy drastyczna zmiana menu w placówkach. Jedyny wybór jaki masz to przystosować domowy jadłospis, do tych restrykcji. No bo jak to tak? W szkole już zadbali a Ty w domu nadal niszczysz organizm swojego dziecka?!
Z dnia na dzień jałowe żarcie.
Przedszkolne obiady i te ze szkolnych stołówek nagle stały się jałowe. Soli niet, cukru niet. Większość przedszkoli otwarcie mówi, że nie stać ich na naturalny miód do słodzenia napoi i ciast w takich ilościach w jakich jest potrzebny. Nie czarujmy się. Litr zdrowego miodu kosztuje 20 zł!
Do tego organizmy naszych dzieci, ich kubki smakowe nie są kompletnie przyzwyczajone do takich radykalnych zmian! Mam wręcz wrażenie, że ta ustawa została przyjęta bez konsultacji z dietetykiem! Bo przy przechodzeniu na każdą dietę stopniowo schodzimy do mniejszych wartości posiłków. O ile my rodzice możemy robić sobie sieczkę z organizmu, fundując takie skoki kaloryczne i wartości odżywczych, o tyle nie powinno się tego robić z dziećmi.
Zacznijcie od producentów!
To tutaj jest największy problem. Jeżeli nie zacznie się kłaść nacisku na polepszenie składu większości produktów, które leżą na sklepowych półkach, na nic wszelkie rewolucje. Nie czarujmy się na jedzenie wydajemy krocie. Najczęściej niestety biorąc w najtańszej formie produkty potrzebne do życia. Wiadomo jaki jest ich skład. Polepszacze smaku, konserwanty, cała tablica Mendelejewa… A wyboru nie mamy! Cena zdrowej, naturalnej, ekologicznej żywności niestety poraża nasze portfele. Większości Polaków zwyczajnie nie stać na zdrową i ekologiczną żywność Litro miodu poszedłby w moim domu w kilka dni. I to przy opcji, gdzie nie piekę ciasta. Za dwadzieścia złotych(tyle kosztuje litr miodu naturalnego) mam prawie dziewięć kilo cukru, który starczy z palcem w nosie na miesiąc, dwa(nigdy nie liczyłam dokładnie) Ale różnicę widać gołym okiem. Ceny, skład produktów- to jest nasz największy wróć.
Pusty sklepik to zagrożenie dla naszych dzieci.
Są sytuacje w których nasze dziecko ssie z głodu, albo po wysiłkowej lekcji WFu bardzo chce się pić. Mój syn wody nie wypije. Nie ma takiej opcji. Wiele jest takich dzieci. Są też takie, które jak sobie wymyślą, że chcą coś słodkiego, to musza sobie to kupić. Nie ma w sklepiku, ale w pobliżu są sklepy! Ja już pomijam fakt, że znowu wracamy do sytuacji, że szkoła wyjałowiona, a dookoła sam cukier. Dzieci masowo zaczną opuszczać szkołę, żeby sobie coś kupić. Zacznie się od jednego, skończy na wszystkich. A stąd tylko jeden krok od tragedii. Oby wszystkie szkoły, były przygotowane, również na rygorystyczne pilnowanie małych uciekinierów w czasie zajęć.
Głupota, głupota i jeszcze raz głupota.
A wystarczyłoby batony zastąpić jogurtami, serkami homogenizowanymi. Ja wiem, że nadal jest w nich cukier, zdarzają się też konserwanty, ale jest to zdecydowanie zdrowsza wersja czegoś na ząb, po którą dzieciaki sięgną chętniej niż po suszone owoce…
Mój syn na obiady szkole chodził więc nie będzie. Należy do typu wielkich niejadków. I nie jest to kwestia tego, że nie jest nauczony jedzenia zdrowego jedzenia. Jestem zdania, że tak jak mnie do jedzenia mięsa, picia mleka nikt nie zmusi, bo zwyczajnie tego nie lubię. Tak ja nie zamierzam na siłę zmuszać dziecka do jedzenia wszystkiego, co ma łatkę “zdrowe”. Dlatego o ile jeszcze, próbowałby nowych potraw obserwując inne dzieci, o tyle potrawy bez krzty soli czy niesłodzonego napoju nie tknie. Nie tylko wyrzucałabym kasę w błoto, ale byłoby to marnotrawstwo jedzenia, a moje dziecko pół dnia chodziłoby głodne!
Myślę, że najlepszym rozwiązaniem w rewolucji żywieniowej, byłaby zwiększona edukacja, nieodpłatny dostęp do dietetyka i…zdrowy rozsądek. Popadanie ze skrajności w skrajność kompletnie tu nie pomogą. Zwłaszcza, że restrykcyjne przepisy i kontrole nie należą się społeczeństwu a producentom żywności! To oni na nas zarabiają!
I powiem Wam, tak już czysto prywatnie. Czuję się jakby mi Pani Premier zaglądała do gara i na wagę. No litości… Ja bym teraz chciała zobaczyć jak żywi się nasza kochana Pani Premier i jej przydupasy. Serio. Taki mały chelenge. Porównujemy talerze, zawartość portfela…Może być zabawnie.
Napiszcie jak jest w Waszych szkołach, przedszkolach. Czy zmieniło się menu, jak się zmieniło i co na to Wasze pociechy. Interesuje mnie też, czy w związku ze zmianą na talerzu w placówce edukacyjnej, faktycznie zmieniło się coś na Waszych domowych talerzach?
A po więcej zapraszam do Marty.