Odkąd zostałam matką, codziennie powtarzałam wyświechtany frazes-że teraz to ja już jestem niezniszczalna, mam moc supernowej, bo przecież, jak każda matka, swoje moce czerpię chyba z kosmosu. O jakżeż się myliłam!
Jest taki żarcik, krążący po rodzicielskich forach i stronach dla mam:
Nie śpi.
Nie je.
Nie pije.
A chodzi i żyje.
Wiesz kto to?
Oczywiście, że chodzi chodzi o matkę! Nie powiem, wiele w tym niewinnym żarciku jest prawdy. Już w ciąży zaczyna się nam rollercoaster. Przyrost wagi, bolący kręgosłup, nieprzespane noce ze względu na przeszkadzający brzuch, mdłości, wymioty, zgagi. Później rodzisz dziecko i ma być tak pięknie, a jest jak zawsze.
Nieprzespane noce, bo karmienie, kolki, zmiana ufajdanej pieluchy, albo zwyczajny kaprys noworodka, któremu cykl dnia dopiero się reguluje. Więc z zapałkami w oczach leżysz na łóżku, patrzysz na tego szkraba i zastanawiasz się co Cię podkusiło…Żartuję. Leżysz i gaworzysz, bo nie masz wyjścia.
Później spotykasz inne matki, które mają dla Ciebie milion złotych rad, a jedną z najcudowniejszych jakie kiedykolwiek usłyszałam, była ta, żeby spać, kiedy dziecko śpi. Tylko wtedy miałam mieć czas na odpoczynek, regenerację organizmu i odzyskanie minimum sił do dalszej walki. To jest dość zabawne, bo udało mi się posłuchać tej rady dokładnie raz. Później bardzo tego żałowałam, bo moje dziecko obudziło się w bardzo głodne, a ja jeszcze bardziej. W domu był pierdolnik, bo z niemowlakiem na rękach to średnio jesteś w stanie cokolwiek zrobić o ugotowaniu obiadu nie wspomnę. Wtedy właśnie odpuściłam sobie wszelkie złote rady. I to była też moja ostatnia drzemka z dzieckiem.
Sypiałam coraz mniej, z czasem nawet się do tego przyzwyczaiłam, teoretycznie czasu miałam troszkę więcej, ale zupełnie nie dla siebie. A później to się dopiero zaczęło, kiedy mój syn koło roku odmówił dziennych drzemek. Nie chcecie wiedzieć jak wyglądałam. Najpierw próbowałam tuszować sińce pod oczami, a później ze zmęczenia było mi już wszystko jedno. Zupełnie nie dziwi mnie obraz matki polki urobionej, w wyciągniętym dresie i włosami na szybko związanymi w popularną fryzurę na matkę- czyli w koku na czubku głowy.
Przychodzi taki moment w życiu kobiety, matki, że przestaje się liczyć, nawet sama dla siebie. Z braku czasu, z braku sił, z braku motywacji. Tak też było i ze mną. Polubiłam zimną kawę, bo na inną nie miałam czasu ani sił. Polubiłam wyciorany dres i nieład na głowie pełnej odrostów. Z czasem okazało się, że tak ma wiele matek na świecie, nie jestem zupełnie nikim wyjątkowym, a wręcz, w swojej sytuacji i tak robię bardzo dużo, chociaż pewnie i tak wszystkim dookoła wydawało się, że nie robię zupełnie nic.
Doszłam do takiego momentu w swoim życiu, kiedy przez kilka lat nie chodziłam absolutnie do żadnego lekarza, bo nie miałam takiej potrzeby, a nie chciałam też tracić czasu na zbędne wycieczki. Czułam się permanentnie wykończona, ale po za tym, nic mnie nie bolało, nic nie strzykało, a to co strzykało, zwalałam na kark braku aktywności fizycznej. Co również jest niezłym paradoksem- bo cały dzień byłam na nogach, cały dzień nie miałam czasu usiąść na tyłku, ale nie byłam aktywna fizycznie. Chyba to znasz? ;)
Pewnego dnia coś mnie tknęło i poszłam do lekarza z bolącym kręgosłupem. Tak dla świętego spokoju. Chciałam zacząć przygotowywać się do półmaratonu, taki ambitny cel-żeby udowodnić sobie i całemu światu, że mogę przecież jeszcze więcej, że jestem taka super niezniszczalna i mam tę moc! Od lekarza wyszłam ze skierowaniem na fizjoterapię, zakazem biegania i pozwoleniem na…spacery i basen i to tylko w ograniczonych możliwościach. Chyba, że chciałabym wylądować na wózku. Nie chciałam.
Zaczęłam coraz bardziej przyglądać się swojemu organizmowi. Owszem, dawałam z siebie ile tylko mogłam, ale to odbijało się się rykoszetem na zdrowiu. Nie widziałam tego, bo chciałam udawać twardzielkę, nie chciałam użalać się nad sobą, mazać jak typowa baba. Pamiętam wizytę u ginekologa, który pewnego razu zalecił USG piersi. Tak zupełnie kontrolnie. Tak dla świętego spokoju. Wtedy zaśmiałam się w sobie, no bo po co. Pewnie gdybym trafiła na innego lekarza, zupełnie by mi tego nie polecił.
Pamiętam tamten dzień, kiedy poszłam na USG. Owszem stresowałam się, ale ja stresuję się zawsze. Taka już jestem. Zawsze po takich stresujących sytuacjach śmieję się, że muszę się tego oduczyć, bo ten stres bez powodu, kiedyś mnie wykończy. Jednak tym razem miałam powód. Kiedy wyszłam od lekarza z obrazem USG w ręce, przez głowę przebiegało mi milion myśli. Usiadłam w samochodzie i przez kilkanaście minut nie byłam w stanie się ruszyć. Zawsze, kiedy wyobrażałam sobie TEN moment, myślałam o tym, że obok mnie ktoś będzie. Będzie trzymał za rękę, pocieszał, wspierał…Nie tak to miało wyglądać, i nie teraz. Jestem jeszcze za młoda! Mam syna, którego muszę wychować. Po policzku poleciały mi łzy, ale wiedziałam już wtedy, że cokolwiek to jest, jest ostatnim co mnie w życiu zaskoczy. Że już nigdy nie będę odkładała własnego zdrowia na bok. Właśnie dlatego, że żeby wychować syna, muszę być zdrowa. Muszę żyć!
Mój guzek, okazał się na szczęście niegroźnym torbielem. Musiałam się z nim zaprzyjaźnić, bo od tamtego dnia minęło już pięć lat a Stefan wciąż jest ze mną. Tak nazwałam go Stefan, bo musiałam oswoić nowego kumpla, którego cały czas muszę mieć pod kontrolą. Bałam się na początku jak diabli. Ale tamta sytuacji nauczyła mnie, jak bardzo jestem teraz ważna. Nie tylko dla siebie. Dla własnego dziecka.
Od tamtej pory poświęcam sobie więcej czasu. Czytam kiedy mam na to ochotę. Piję ciepłą kawę, zagryzając czekoladą, delektując się ile tylko się da. Oglądam ogłupiające seriale, żeby zresetować głowę i oderwać się od prawdziwych problemów. Ale przede wszystkim bardziej słucham swojego organizmu. Daję sobie czas na wytchnienie, i kiedy tylko widzę, że coś jest nie tak, już nie zwlekam. Za bardzo zależy mi na życiu. To właśnie dzięki temu, że coraz częściej wsłuchuję się w potrzeby swojego organizmu, który nie będzie coraz młodszy, zdiagnozowałam u siebie niedoczynność tarczycy. I nagle okazało się, że moje permanentne zmęczenie wcale nie jest spowodowane macierzyństwem. To właśnie dlatego, po wielu latach udawania, że moja twarz nie potrzebuje niczego więcej poza makijażem, zorientowałam się, że to wcale nie do końca prawda.
Całe życie walczyłam ze swoją problematyczną cerą, która była bardzo tłusta. To właśnie dlatego, jak ognia unikałam wszelkich kremów, uważając, że przecież tłustej cery nie należy jeszcze bardziej natłuszczać żadnymi kremami. Z czasem, a raczej z wiekiem, zaczęły pojawiać się na mojej twarzy zmarszczki mimiczne, przebarwienia i wiedziałam, że czas jest nieubłagany i powinnam zacząć działać, żeby minimalizować uszkodzenia skóry, których cofnąć się nie da. Kiedy zaczęłam szukać rozwiązania okazało się, że to właśnie cera tłusta najbardziej potrzebuje nawilżenia, ponieważ paradoksalnie jest odwodniona, przesuszona. Dlatego właśnie, broniąc się przez zniszczeniami i całkowitym wysuszeniem produkuje sebum, którego ja tak bardzo chwiałabym się pozbyć.
Wiedziałam już, że każdego dnia komórki skóry są narażone na uszkodzenia przez: promienie UV-a ja słońce uwielbiam, toksyny, mutageny, które mogą doprowadzić do nieprawidłowych podziałów i śmierci komórki, czyli pogorszenia jej stanu i funkcjonowania. Dodałam do tego moje odwodnienie skóry i przyznaję, to był moment, kiedy obiecałam sobie, że czas najwyższy poważnie i kompleksowo zacząć dbać także o cerę. Tak właśnie trafiłam na nową serię od Eveline (swoją drogą to marka która towarzyszy mi od wielu lat!) ROSE REVITA EXPERT .
Co mnie przekonało? Przełomowa, innowacyjna technologia regeneracji komórek, która zainspirowana została badaniami nad mechanizmem naprawy uszkodzeń DNA komórek skóry (nagroda Nobla w dziedzinie chemii w 2015 roku). Stymuluje skórę do wytwarzania tioredoksyny, białka zaangażowanego w ochronę komórki przed stresem oksydacyjnym i szkodliwym działaniem promieniowania UV, przedłużającego życie komórek.
Różany krem nawilżająco-wygładzający 30+ stosuję każdego ranka, zaraz po przemyciu twarzy. Mam taki mały rytuał, że pierwsze co robię, zaraz po przebudzeniu to mycie zębów i nałożenie kremu na twarz. Daję mu czas, żeby się wchłonął. Dzięki optymalnie dobranym składnikom aktywnym(neo-dna complex, róża królewska, jedwab), krem spłyca zmarszczki i linie mimiczne, rozjaśnia przebarwienia, przywracając cerze promienny i jednolity koloryt. Dzięki zawartości składników matująco – regulujących oraz jedwabiu zapewnia skórze matowe wykończenie. Zawarty w formule filtr SPF 8 chroni przed uszkadzającym wpływem promieniowania UV. A to jest to, czego moja świecąca się cera, często wystawiona na słońce, zwłaszcza podczas podróży-potrzebuje!
Muszę przyznać, że uwielbiam ten krem ze względu na jego delikatność samą w sobie. Nakładam go na twarz i zupełnie nie czuję jego obecności, a jednocześnie od razu odczuwam efekt jego działania. Sprawia, że skóra jest bardziej nawilżona i świeża. No i ten zapach! Zapach to jest coś, co w moim przypadku bardzo często skreśla kosmetyk. Jeżeli nie jestem w stanie znieść zapachu kosmetyku, którego mam używać na co dzień, to chociażby miał najcudowniejsze właściwości nie będę go używała.
Kiedy mam cięższą noc, przed zrobieniem makijażu pod oczy wklepuję grubszą warstwę różanego kremu rozświetlającego pod oczy i powieki. Krem usprawnia proces mikrokrążenia, zmniejszając opuchnięcia i wrażenie obrzęku. Delikatne perłowe mikropigmenty subtelnie rozświetlają, zmniejszając oznaki zmęczenia oraz deficytu snu. Redukujący cienie pod oczami kompleks Lumiskin przywraca jednolity koloryt. Aksamitna konsystencja kremu perfekcyjnie wtapia się w skórę i stanowi doskonałą bazę pod makijaż.
Często wieczorem, jesteśmy tak zmęczone, że zapominamy o pielęgnacji. Ja miałam tak od zawsze! Z wiekiem wyrobiłam sobie nawyk, ale też zawsze pamiętam, żeby krem do rąk, czy też krem, który stosuję na noc, zawsze mieć obok łóżka, na szafce nocnej. Wtedy nie ma takiej możliwości, żebym zapomniała o tej wieczornej pielęgnacji. A nie wiem czy wiecie, to właśnie w nocy nasza skóra , nasz organizm, najlepiej się regenerują. Wtedy, kiedy usuniemy z cery wszystkie podkłady, cienie, kolejne warstwy pomadek i tuszu do rzęs i pozwolimy jej odpocząć. Wtedy właśnie najlepiej wchłaniają się i przyswajają składniki kremów stosowanych na noc. Dlatego ja nie zapominam o regenerującym kremie-masce, który działa kompleksowo, przeciwstarzeniowo, zwalczając widoczne skutki upływającego czasu. Redukuje zmarszczki i linie mimiczne, wyraźnie poprawia jędrność oraz elastyczność skóry.
Nowoczesny kompleks Prodizia rozjaśnia przebarwienia, przywracając cerze promienny i jednolity koloryt. Sprawia, że po przebudzeniu twarz wygląda na wypoczętą i odnowioną.
To są takie małe rytuały, ale pozwalają mi pamiętać ciągle o tym, że powinnam o siebie dbać. Że ciągle muszę pamiętać o tym, żeby zapewnić sobie odpowiednie nawodnienie, nie tylko kremami. Organizm najszybciej i najlepiej nawadnia się od wewnątrz, dlatego, ciągle walczę też z moją demencją do picia wody. Tutaj pomaga mi dzbanek, który napełniam każdego ranka i wiem, że muszę opróżnić go do wieczora. I wierzcie mi, że wystarczy tydzień regularnego picia wody, żeby zobaczyć różnicę w pracy organizmu, począwszy od ust i dłoni, które są mniej spierzchnięte i wysuszone, przez metabolizm, koncentrację i ogólną jakość życia.
I ja wiem, że to być może są takie banały. Ale życie składa się właśnie z takich drobnostek. Z tego, żeby pamiętać o kolejnym USG kontrolnym, żeby Stefana mieć pod kontrolą. Z tego, żeby pamiętać o piciu wody, bo odwodniony organizm pracuje wolniej i słabiej. Z tego, żeby dawać sobie chwilę wytchnienia od życia, olać pranie, poczytać książkę i przez chwilę posłuchać, kiedy organizm mówi dość. Z tego, żeby zrobić sobie domowe SPA i zastanowić się nad tym, czego nasz organizm, skóra i cera naprawdę potrzebują. Z tego, żeby umówić się na kolejną cytologię. Bo chociaż to tylko badanie kontrolne, i w wielu przypadkach zupełnie niczego nie wykaże, to jednak uspokaja świadomością, że wszystko jest ok i masz wszystko pod kontrolą.
Bo może jesteśmy matkami. Bo może życie mocno daje nam w kość i z czasem jesteśmy mocno na deficycie. Ale dbanie o siebie, na każdym kroku, to nie jest tylko luksus, który może sobie zapewnić matka. To obowiązek. Bo nie jesteś już sama. Masz dziecko, które musisz wychować i dla którego musisz żyć. Cała zdrowa. I cała szczęśliwa. Gary, brudna podłoga, kurz na szafie mogą poleżeć, mogą poczekać. Ty, Twoje zdrowie, Twoje szczęście czekać nie mogą.
Pamiętaj, zdrowa i szczęśliwa mama, to szczęśliwe dzieci. To teraz tak szczerze-kiedy ostatni raz zadbałaś o siebie? Kiedy ostatni raz zadbałaś o swoją cerę, nawilżenie organizmu? Kiedy ostatni raz zrobiłaś USG albo cytologię?
Wpis powstał we współpracy z marką Eveline.