No cóż. Chciałabym rzec, a nie mówiłam?! Nie. Ja to mówię. A nie mówiłam?! Mówiłam. Że ta cała rewolucja to od dupy strony. Za wcześnie na takie kroki. Cała młodzież śmieje się rządowi w twarz, wcinając na przerwach Snickersy za piątaka.

12049564_928475383887925_9170916786476494643_n

Gdybym dokładnie tydzień później pojawiła się w programie u Agaty Młynarskiej, nasza rozmowa wyglądałaby zupełnie inaczej. Jeszcze wtedy nie byłam do końca przekonana, czy ta cała rewolucja w placówkach edukacyjnych, to aż taka porażka. Dzisiaj jestem o tym całkowicie przekonana.

Kawa na dowód raz!

To nie ponury żart. W szkołach ponadgimnazjalnych, gdzie część uczniów jest już pełnoletnia, fast foody nadal w bufetach i sklepikach są. Tyle tylko, że sprzedawane są za okazaniem dokumentu poświadczającego o pełnletności. Że niby jak dzieciak ma osiemnaście lat na karku, to może już dokonywać świadomego, samodzielnego wyboru. I dokonuje. Kupuje nadal co kupował. Ale nie jest przy tym samolubny. Co to to nie!

Pełnoletni uczniowie, kupują tym młodszym co tylko sobie oni zażyczą. Wystarczy jedyne posiadać gotóweczkę wyliczoną od rodziców. Plus małą opłatę za pośrednictwo w zakupach. Proste? Proste! Polak da radę już od najmłodszych lat!

Drożdżówa i Snickers z czarnego rynku

Teoretycznie, według przepisów w szkołach obowiązuje zakaz sprzedaży większości słodyczy. W praktyce ajenci albo całkiem pozamykali sklepiki, albo podeszli do sprawy bardzo rygorystycznie i wyeliminowali nielegalny towar. Wiecie- kary. Właściciele sklepików  do przepisów więc starają się stosować ze strachu. Jednak co z dzieciakami? O nich w przepisach nie ma mowy. Przepisy nie przewidują, co dziecko może do szkoły przynieść w swoim plecaku. Teoretycznie dzieciaki powinny podporządkować się przepisom i swoje prowianty przygotowywać w domu pod szkolne wytyczne.

W praktyce wiadomo jak jest. Sytuacje, w których nauczyciele zwracają uwagę dzieciom, które przynoszą z domu słodycze, fast foody, są dla mnie absurdalne. Na szczęście jeszcze o takich nie słyszałam. Natomiast o tym, że sprytniejsi uczniowie przynoszą do szkoły zapasy drożdżówek i batoników czekoladowych już tak. Oczywiście towar sprzedawany jest na lewo, pod szkolnymi ławkami. Handel odbywa się też w szkolnych toaletach i szatniach (taka ironia mi się włączyła). Co najważniejsze handlarze czerpią przynajmniej dwukrotne zyski ze sprzedaży. I kto im właściwie zabroni?

Solniczka w plecaku

Na stołówkach są limity soli i cukru w potrawach. W szkołach, które postanowiły dostosować się do przepisów, nie ma z tym problemów. Żadnych. Dzieciaki, które w domu są przyzwyczajone do zmniejszonej ilości białej śmierci różnicy nie odczuły. Te drugie, które w domu są trute na co dzień, oczywiście sobie radzą. Rodzice zaopatrzyli je w solniczki i cukier w słoiczkach. Przecież nikt im nie zabroni doprawić potraw po swojemu, swoimi przyprawami, prawda? Przecież nie dostaną za to uwagi, albo nie wylądują na dywaniku.

Tak, mój tekst jest ironiczny. Bo cały czas zastanawiam się, czego oczekiwali ustawodawcy. Że nagle cały naród podporządkuje się z dnia na dzień absurdalnym przepisom? Przecież wszyscy zdajemy sobie sprawę, że to są daleko idące zmiany, że są długotrwałe! Takie zakazy stosuje się na samym końcu. Kiedy społeczeństwo jest uświadomione, kiedy wszyscy chcą tych zmian.

Tymczasem z każdej strony jedyne głosy jakie słyszę to drwiny z ustawy. Nie dziwi mnie to wcale. Czym innym jest zachęcenie społeczeństwa zaproszeniem na darmowe warsztaty, badania, wizyty u dietetyków a czym innym restrykcje i narzucanie trybu żywienia. Bunt był więc przewidywalny.

Walczmy o nasze dzieciaki, o ich zdrowie. Ale obierzmy inną drogę, niż naukę kombinowania jak obejść niewygodne przepisy. Chociaż…jak się tak dłużej zastanowić, przyjrzeć naszej najbliższej przyszłości, to może nie jest to taki głupi pomysł.

Jeżeli spodobał Ci się ten wpis, będzie mi bardzo miło, jeżeli go udostępnisz. Możesz też polubić ten post, albo zostawić komentarz. Dla Ciebie to chwila, a dla mnie będzie to mały dowód docenienia mojej pracy ;)