Banał? Być może. Jednak jeżeli zaczniesz się nad nim głębiej zastanawiać, nagle zaczynasz dostrzegać, jak wielkie ma znaczenie w Twoim życiu, i jak cholernie trudno jest ten jeden, ale jakże kluczowy, warunek spełnić. Bo odpowiedz sama sobie, ale tak szczerze, na pytanie-jesteś szczęśliwa sama ze sobą?

Nie wnikając w korzenie, nie wracając do dzieciństwa i genezy tego zachowania-całe życie dążyłam do tego, żeby być lubianą. Nie wiem dlaczego, ale wydawało mi się, że wyznacznikiem tego czy jestem fajna czy też nie, jaka powinnam być-jest to czy i kto mnie lubi. To strasznie skomplikowany był proces. Ale w wielkiej mierze wpływ miały na to moje kompleksy, brak pewności siebie i wielka potrzeby akceptacji ze strony innych.

Wydawało mi się, że skoro nie jestem lubiana, to zwyczajnie na to nie zasługuję.

Przez wiele lat, w etapie nastoletnim, dojrzewania, wkraczania w świat bycia kobietą, żoną, matką, synową, przyjaciółką, siostrą, szwagierką, koleżanka, pracownikiem czy po prostu człowiekiem, dążyłam do tego, żeby zaspakajać potrzeby innych. Może nie tak dosłownie, ale starałam się dopasowywać do oczekiwań jakie stawiali przede mną ludzie. Na każdym kroku, w zależności od tego, z kim miałam akurat do czynienia, zakładałam sobie kolejne maski i odgrywałam różne role. Większość swojego życia byłam kimś kogo lubić mogli inni. Ale nie ja.

Bo nigdy nie byłam sobą. I niestety, nie wiedzieć czemu, wydawało mi się, że mnie, tej prawdziwej mnie-lubić się nie da.

Wydawało mi się że jestem nudna. Że nie zasługuję na przyjaźń, na miłość, na szczerość, na zaufanie, na to żeby, tak po prostu akceptować mnie taką jaką jestem.

To było straszne. Połowę życia starałam się być kimś zupełnie obcym. Kimś kto mnie uwierał. Kimś kogo zupełnie nie znałam. Kimś kogo nie byłabym w stanie polubić ja sama. Dlaczego więc, oczekiwałam, że ludzie otaczający mnie dookoła, będą chcieli polubić kogoś, kogo…udaję i kogo nie lubię ja sama?

Jednocześnie, za każdym razem, kiedy obiecywałam sobie, że będę sobą, że zrzucę te wszystkie maski, miałam straszne poczucie, że  to jest takie spadanie z deszczu pod rynnę. Przecież ja-ta prawdziwa ja, to nie jest ktoś kogo można polubić. Kogo można pokochać.

Przypominam sobie to co kiedyś czułam, i czuję złość.

Na siebie samą.

Że nie byłam wystarczająco dobra dla siebie.

Że nie dałam sobie szansy.

Że w siebie nie uwierzyłam.

Że po prostu siebie nie kochałam.

Takiej jaką jestem.

Ze wszystkimi wadami, które naznaczają mnie jako człowieka i sprawiają, że paradoksalnie mam więcej siły, żeby z nimi walczyć, żeby pokonywa swoje słabości.

Z tysiącem zalet, których nigdy nie dostrzegałam, zaślepiona dążeniem do tego, żeby kochali i akceptowali mnie inni.

Bardzo długi proces zmian musiałam przejść w życiu, żeby dojść do tego kim jestem i jaka jestem dzisiaj.  Wiele porażek, które były dla mnie lekcją pokory, lekcją życia i nauczką na przyszłość. Wiele odwagi, która pozwalała mi osiągać mniejsze sukcesy, a te nakręcały mnie do tego, żeby sięgać po te większe. Dawałam sobie szansę. Krok po kroku. Z każdym dniem lubiąc siebie coraz bardziej.

Dopiero wtedy zauważyłam coś, czego nie dostrzegałam nigdy wcześniej.

Dopiero, kiedy zaczęłam akceptować siebie taką jaką jestem, dopiero wtedy, kiedy zaczęłam siebie po prostu lubić. Dopiero kiedy pokochałam samą siebie-zaczęłam być tak po prostu szczęśliwa. To moje wewnętrzne szczęście, akceptacja siebie i spokój sprawiły, ze moje relacje z innymi ludźmi weszły na inny , zupełnie nowy poziom.

To wtedy właśnie uświadomiłam sobie, bardzo banalną rzecz:

Skoro nie lubisz siebie samej, skoro nie jesteś sama ze sobą szczęśliwa-dlaczego ktoś inny miałby Cię lubić i być szczęśliwy z Tobą?

Przez większa część życia, uzależniałam własne szczęście od tego, czy lubią i akceptują mnie inni. A to tak nie działa!

To przede wszystkim ja sama powinnam siebie lubić i akceptować. To ja żyje sama ze sobą każdego dnia, każdego dnia spoglądam sobie w oczy  w lustrze. Musze być dobra dla siebie i lubić siebie taką jaką jestem bo…inna nie będę! Taka się urodziłam.

Dzisiaj akceptuję siebie w całej krasie, ze wszystkimi wadami, które paradoksalnie przestały mnie ostatnio tak bardzo uwierać(o czym pisałam Wam ostatnio TUTAJ

Im większą akceptację mam dla siebie, im bardziej staram się traktować i lubić siebie, tym lepiej dogaduję się z innymi. Już nie ma dla mnie znaczenia czy ktoś mnie lubi czy nie. Uświadomiłam sobie, że nie mam na to zupełnie wpływu. Bo czasem jest tak, że kogoś lubisz za coś, a czasem ktoś irytuje Cię bez powodu i nie jesteś w stanie go znieść. I nie ważne co ta osoba zrobi, Twoje nastawienie do niej się nie zmieni. Dlatego nie ma sensu spinać się i wysilać na udawanie kogokolwiek. Albo ktoś bierze Ciebie takiego jakim jesteś, albo…nie zasługuje na Twoją uwagę!

Odkąd lubię siebie, mogę więcej! Czuję się silniejsza, i wyznaczam sobie większe cele. Mam poczucie, że zasługuję na więcej, i po to więcej sięgam. Nie tylko dla siebie, ale też dla całej swojej rodziny. To niesamowite, jak wielką moc ma wiara we własne możliwości, jak lżej idzie się przez życie bez kompleksów i braku poczucia własnej wartości.

Ja wiem, że polubienie siebie, tak na maksa, tak na sto procent, jest cholernie ciężkie. Że to nie są  dni, tygodnie, ale czasem nawet lata pracy nad sobą. Że często potrzebo do tego osób trzecich i że są  to momenty okupione czasem wyrzeczeniami, bólem i cierpieniem, bo podczas tego procesu, trzeba w życiu podjąć pewne decyzje i otwarcie przyznać się do własnych błędów i wad.  Ale wierzcie mi że warto. Że warto być szczęśliwą samą ze sobą.

Bo kiedy gdzieś, na końcu życia, spojrzysz sobie samej,  ostatni raz w oczy, będziesz mogła powiedzieć, że fajnie było iść przez życie z kimś takim jak Ty, z kimś na kogo zawsze mogłaś liczyć. Kto zawsze Ciebie wspierał, szanował, kochał i akceptował.