Brałam leki, jak kazał lekarz, robiłam regularnie badania. Bo wiem, że bardzo łatwo przegapić czasem nawet najbardziej oczywiste symptomy. Czasem jednak lekarz i badania to za mało. Nie na wszystko mamy bowiem wpływ…

Jestem typem człowieka, który przez lata unikał lekarzy. Bo taka twarda jestem, każdy ból zniosę, nic mi przecież nie jest i nie będzie. A może jednak bardziej kierował mną strach, że jak już pójdę, to w końcu coś mi znajdą i umarnę. Unikałam jak mogłam, bagatelizowałam objawy, a kiedy już w końcu, dla świętego spokoju poszłam do lekarza sprawdzić czy wszystko jest ok, tak…chodzę do niego do dzisiaj.

Na szczęście teraz tylko kontrolnie. Zdiagnozowano choroby które leczyć się da, trzeba je tylko trzymać w ryzach. Wystarczyło dojść do tego co mi jest. Wystarczyło brać leki, przejść na dietę i lepiej się odżywiać.

I pomogło.

Na chwilę…

Wszystko było ok, do stycznia. Czułam się świetnie, rozpierała mnie energia. W lutym przeszłam na dietę pudełkową ( o czym pisałam Wam TUTAJ-o efektach będziecie mogły przeczytać już jutro), zaczęłam ćwiczyć, nawet wymyśliłam projekt #WalczJakSzalona, który miał zmotywować nie tylko mnie do konsekwencji w działaniu, ale też Was do przyłączenia się. Miałam tyle energii, że mogłabym obdarować pół świata. Wszystko szło  idealnie. Ćwiczyłam, chudłam, czułam się coraz lepiej.

Do momentu, kiedy pewnego dnia, nie nadwyrężyłam ręki. Nawet nie wiem kiedy to się stało i co konkretnie zrobiłam. Po prostu z dnia na dzień bolało coraz bardziej, noce były coraz gorsze, bo ból mnie wybudzał, a ja czułam się z tym bardzo źle.

Ćwiczenia odpadały. Im bardziej próbowałam sobie udowodnić, że dam radę, silna jestem, tym bardziej bolało.  Niestety wcale samo nie przeszło. Nie było opcji, żebym ćwiczyła. A ja przecież znów, obiecałam połowie Polski, że teraz to już na pewno, tym razem to na bank nie dam dupy i się w ćwiczeniach nie poddam! Yhm…

Wyszło jak zwykle.

Ćwiczenia dawały mi takiego kopniaka, że zwyczajnie mi się chciało. Pierwszy raz od dawien dawna, wstawałam wyspana, pełna energii, jeszcze przed budzikiem. Dieta też robiła swoje i to ona była podstawą mojego dobrego-fizycznego samopoczucia, jednak te ćwiczenia sprawiały, że czułam się lepiej psychicznie. W samym środku, okropnej, paskudnej, szarej zimy, ja czułam się fantastycznie!

Moment, kiedy przestałam ćwiczyć i kiedy jednocześnie ta paskudna pogoda się przedłużała. Kiedy zamiast słońca, każdego ranka witał mnie smutny świat, który nie zachęcał do życia-był kulminacją chyba mojego załamania.

Bo musicie wiedzieć, że ja jestem człowiekiem słońca. I jeszcze nie wiem kiedy i jak to zrobię, ale kiedyś będę nadawała do Was z jakiegoś pięknego, egzotycznego kraju, w którym słońce świeci caluśki rok, a temperatura nie spada poniżej 20’C!

Dlatego, kiedy zima się przedłużała, a ja nie miałam możliwości, fizycznie doładować się endorfinami i tym samym poprawić swój nastrój, zakopywałam się w kołdrę i całe dnie smęciłam. Czytałam smutne książki bo tylko takie mi wchodziły, oglądałam seriale, i jak ten niedźwiedź w swojej grocie zimuje, tak ja w swoich czterech ścianach, pod ciepłym kocem, wyczekiwałam lepszych dni.

Czułam się FATALNIE! Miałam wrażenie, że jak któregoś dnia zamknę oczy to więcej się nie obudzę. Umarnę w niemocy straszecznej. To nie była depresja. To była zwykła ludzka niemoc, jakieś swojego rodzaju przesilenie, czy innego rodzaju totalny spadek energetyczny, który z każdym dniem się pogarszał. Nie miałam siły ani ochoty pisać, tworzyć. Nie miałam ochoty śmiać się i cieszyć się z czegokolwiek. Było mi zwyczajnie smutno i źle. Miewałam w życiu różne, chwilowe dołki, ale nigdy…nigdy nie tak długie!

Miałam wrażenie, że się wypaliłam, że to mój koniec, że już więcej nigdy nic do Was nie napiszę. Wtedy przeczytałam gdzieś, artykuł o spadkach energetycznych, które u każdego objawiają się inaczej i każdy inaczej z nimi sobie radzi. Ale każdy je miewa i sensu najmniejszego nie ma z nimi walczyć, bo one…po prostu musza minąć w ten albo inny sposób. Dla mnie sposób był tylko jeden.

Zamiast przejmować się nimi, zamartwiać każdego dnia i zmuszać do rzeczy, na które zwyczajnie nie mamy siły i ochoty. Zamiast na siłę wmawiać sobie wenę i tworzyć coś byle jak, byleby było, bo trzeba. Zamiast udawać, że się coś chce, kiedy w ogóle się nie chce-wystarczy to przeczekać. I to miało sens, i była w tym logika.

Bo ja wiedziałam, że wystarczy, że pewnego ranka obudzi mnie słońce. Wystarczyło, że na dworze wszystko obudzi się do życia, do tego życia znów obudzę się i ja!

I tak właśnie się stało!

Za oknem piękna wiosna, a chwilami nawet lato. Kolejny raz przekonałam, się że nie ma sensu się spinać. Że są rzeczy na które wpływu nie mamy. Że czasem trzeba odpuścić, odpocząć, zdystansować się i zresetować mózg. Takie spadki energetyczne były, są i będą. Zwłaszcza, kiedy tak jak ja, energię życiową, całą swoją mentalną radość bierze się ze słońca. Tak właśnie, zupełnie nie mam wpływu na długość zimy i na przeciągający się permanentny stan wyssania z chęci do radości i tworzenia. Nie można być na siłę szczęśliwym, kiedy się nie jest. W sensie-ja nie jestem szczęśliwa kiedy nie ma ze mną słonka ;)

Nigdy więcej, nie będę przejmować się tym, że mi się nie chce, że nie mogę, że nie mam siły i chęci. Nigdy więcej, nie będę mieć z tego powodu wyrzutów. Nigdy więcej, nie będę pogrążała się jeszcze bardziej z tego powodu. Nie mam na to wpływu.

Nawet ostatnio powiedziałam do swojego męża, że doszłam do momentu, kiedy jestem tak po prostu szczęśliwa. Jednak ta wiosna, to sprawia, że czuję się jakbym nowe życie zaczęła. Z jeszcze większą siłą, pasją i energią.

Już jestem. Już wróciłam. Znów się uśmiecham na każdym kroku. Znów mam wenę i chęci. I chociaż strasznie bałam się zacząć pisać po tak długiej przerwie, to mam nadzieję, że tęskniliście.

Bo ja bardzo!