Od jakiegoś czasu żyję na najwyższych obrotach. Chociaż według niektórych to istna sielanka. Leżę, pachnę, jeżdżę po świecie i się bawię, a kasa sama na konto wpływa. Niestety to nie do końca tak. Chociaż bardzo bym chciała. Fajnie by było żyć własnie tak. I mogłabym przecież. Dlaczego więc ciągle sama sobie kładę kłody pod nogi?

HNCK2230

Od ponad roku, moje życie układa się dokładnie tak jak to zaplanowałam. Pracowałam na to ciężko przez kilka ostatnich lat, dążyłam do punktu w którym jestem. Marzyłam o tym, żeby robić to co lubię, ciągle się rozwijać, inspirować, chłonąc i…oczywiście że móc przy okazji zarabiać pieniądze. Tak też się stało. Nie. To nie stało się samo. Ja, swoją konsekwencją i upartością, doprowadziłam do tego.

Mam fajnego męża, syna gagatka, o którym marzyłam, dom z ogródkiem o którym śniłam, pracę marzeń i powinnam się tym cieszyć jak głupia. A ja tym czasem…

Ktoś, kiedyś powiedział, że z tymi celami, marzeniami to jest tak, że jak już je osiągniesz to czujesz pustkę. Że czegoś Ci brakuje. Więc wymyślasz kolejne. Kolejne cele, kolejne marzenia, kolejne wyzwania. Znów jest fan, jest adrenalina, znów chłoniesz, podniecasz się nowymi projektami, wyzwaniami. Cieszą Cię nowo poznani ludzie i miejsca które możesz zobaczyć. A kiedy realizujesz i te cele i te kolejne marzenia, zaczynasz od nowa tęsknić. Znów rzucasz sobie nowe wyzwanie…

I wszystko fajnie. Wierzcie mi, w życiu trzeba mieć jakieś cele. Nie ważne jakie one są. Czy małe-jak nowa kanapa, czy też większe jak wycieczka na Borneo, albo zdobycie jednego z największych górskich szczytów. To nie ma znaczenia. Zawsze, każdemu wyzwaniu towarzyszy oczekiwanie, adrenalina i poczucie, że tam za rogiem jest jeszcze coś, do czego chcesz dążyć.

Nie wiem. Nie wyobrażam sobie życia, w którym nie chce już niczego osiągnąć. Już nie.

Jednak mimo tego, że mam te swoje małe cele, które wiem, że prędzej czy później uda mi się zrealizować. Mimo tego, że ciągle robię przecież to co lubię, że nikt mnie do niczego nie zmusza. Mimo tego, że jestem wolnym człowiekiem, jeszcze do niedawna nie potrafiłam się cieszyć. A może inaczej. Ja bardzo się cieszę, ale zbyt krótko!

Nie. To nie kwestia tego, że szybko się nudzę. Chociaż był taki moment, że podejrzewałam się i to. Powód jest bardziej prozaiczny. Bardziej banalny. Jednocześnie łatwy i trudny do zdiagnozowania.

Ja za dużo myślę!

Jakkolwiek to nie brzmi. Myślę. Ciągle i o wszystkim. Kiedy jem “beztroskie” śniadanie. Kiedy myję gary i koszę trawnik. Kiedy prowadzę samochód i biorę relaksującą kąpiel.  Kiedy śpię, to tak naprawdę nie śpię, bo myślę. Kiedy jestem na wakacjach nie odpoczywam tylko myślę.

Myślenie jest spoko. Trzeba myśleć. Wiecie to Wy i ja. Jednak moje myśli pewnego dnia zaczęły mnie uwierać. Przytłaczać. Jesteś statystycznym czytelnikiem tego bloga, czyli kobietą. Dlatego znasz to doskonale. Znasz to uczucie, kiedy zwyczajnie masz ochotę wyłączyć swój mózg i po ludzku się zrelaksować. To, to właśnie. Mam tak cały czas.

Pewnego dnia usiadłam i pomyślałam, że jeżeli czegoś z tym nie zrobię to zwariuję. Tak dosłownie. Ktoś zamknie mnie w jakimś pokoju bez klamek, owinie w kaftan i będzie czekał aż mi przejdzie.

Usiadłam początkiem wiosny, tej jeszcze zimowej na swojej huśtawce i chciałam cieszyć się nadchodzącą wiosną. I latem, które za jakiś czas zapuka do nas. Usiadłam, spojrzałam na las myśląc, że będzie fajnie. A już kilka sekund później patrzyłam na ogród. Patrzyłam i przechodziły mnie ciarki.

Ten ogród to taka metafora mojego życia.  Gleba totalnie nieurodzajna, najgorszy z możliwych typów. Dookoła same pola i łąki, które co rusz zasiewają w nim największe chwasty i nie ma prawa w tym ogrodzie rosnąć nic. A ja co roku, jak ten osioł siekam, sieje, leję wodę, plewię i…szlag mnie trafia. Co roku zastanawiam po cholerę? Po co, dla kilku marchewek, garści koperku i szparagówki marnuję sobie pół lata? Nie. Marnuję całe lato, po za każdym razem kiedy siedzę na tej huśtawce myślę o tym ogrodzie. Że wyplewić trzeba, że nic tam nie rośnie, a ja głupia urabiam się po łokcie.  Na kiego grzyba przez połowę czasu robię coś, co nie ma prawa się udać, a przez drugą połowę zadręczam się myśląc o tym ?

I wtedy mnie olśniło. Że marnuję czas. Że sama sobie te kłody pod nogi podkładam. Że zamiast zająć się czymś przyjemniejszym, katuje się dla jakiejś idei, bycia perfekcyjną Panią na wiejskiej ziemi. Że przytłaczam sama siebie myślami o tym co muszę i powinnam.

To koniec!

Chrzanić taką perfekcyjność, kiedy po za sfrustrowaniem nie przynosi satysfakcji- pomyślałam i od razu kamień z serca!

Idąc za ciosem postanowiłam przestać zadręczać się rzeczami, na które nie mam wpływu. Bo po co? Na co i dlaczego poświęcać swój czas? Dlaczego  nie poświęcić go na chłonięcie życia, które i tak przecieka nam przez palce?

I wiesz co? Zrobiłam progres. Myślę mniej. Zamiast myśleć, słucham muzyki. I to bardzo działa, bo już nie myślę nawet o tym, że  trzeci raz muszę dzisiaj odkurzyć podłogę. Kompletnie o tym zapominam i odkurzam co drugi dzień ;)

Życie jest łatwiejsze, kiedy sama sobie odpuścisz.

Spróbuj!