Od momentu, kiedy kilka lat temu, przyznałam się Wam do problemów z zajściem w ciąże, dostaję do Was dziesiątki wiadomości. Są to słowa podziękowania, bo ktoś głośno pisze o tym, jak kobieta w takiej sytuacji może się czuć. Są to też Wasze historie, droga jaką przeszłyście, żeby zostać mamą, drogą którą przechodzicie nadal. Dzisiaj historia jednej z Was, mojej czytelniczki. Historia która strasznie boli i która pokazuje, jak naprawdę wygląda prawdziwe życie i droga w walce o dziecko. Gdzieś tam, kiedy wyłączymy internet, świat pięknych i cukierkowych zdjęć z Pinteresta i Instagramia…

poronienie

“Wstęp.

Mam 27 lat. Trzy razy byłam w ciąży, choć nie mam dzieci. Każda była inna. Poronienie samoistne, ciąża biochemiczna, poronienie zatrzymane. Mam za sobą dwa zabiegi łyżeczkowania, a chwilami emocjonalnie mogę porównać się do ślimaka. Od razu zaznaczam, że przeczytanie tego może być drogą przez mękę.

Chcę opowiedzieć głównie o mojej ostatniej ciąży. O tym jak się czułam, jak darłam mordę w szpitalu, gdzie szerzyła się niekompetencja. Jak ludzie chcąc podtrzymać mnie na duchu, doprowadzali mnie do szału i jakim cudem jeszcze nie skoczyłam z jakiegoś mostu.

Na początek odrobina mojej historii. Pochodzę z patologicznej rodziny. A przynajmniej, ja osobiście i otwarcie uważam to za patologię. Bo jak można nazwać ojca alkoholika, który gnębił mnie głównie psychicznie. I tak, skupiał się na mnie bo zawsze chciałam czegoś więcej. Pomimo tego, że rzucał się na mnie jak „Reksio na szynkę” walczyłam ze świadomością, że lada moment moja głowa będzie odbijać się od ściany, przez jego ciężką łapę trzaskającą w mój policzek. Kolejna była mama. Brakuje mi jej każdego dnia, ale słowo „mamo” chyba już nigdy nie przejdzie mi przez gardło. To fakt, dużo wycierpiała przy ojcu, ale w końcu uciekła. Kiedy z bratem chodziliśmy jeszcze do szkoły. Zostawiła nas z alkoholikiem, który mówił, że pozabija nas podczas snu. Oczywiście. można się domyśleć kto gotował, sprzątał i rozmawiał z nauczycielami brata… Rodzice i w dużej części reszta rodziny, to jednak niewielki szczegół mojego życia. Teraz wiem, że bez nich wszystkich jest mi lepiej.

Pracowałam od trzynastego roku życia. Praktycznie wszystkie weekendy, popołudnia i wakacje. Jeśli potrzebowałam butów-musiałam na nie zarobić. No cóż. Tak bywa. Choć nigdy nie miałam pełnego kompletu książek, każdą klasę szkoły średniej kończyłam z wyróżnieniem, zdałam maturę i egzaminy zawodowe. Jeszcze przed egzaminami znalazłam pracę i uciekłam z tego syfu zwanego domem. Byłam w tym czasie ze swoim pierwszym chłopakiem. Był złym człowiekiem. Znęcał się nade mną psychicznie, potem też fizycznie. Wykorzystywał mnie, zdradzał. Wiedziałam, że prowadzi mnie to tylko do szybszego skończenia mojego bytowania, bo jak nazwać to gówno życiem. Nie potrafiłam jednak się od niego uwolnić, bo był tak naprawdę jedynym stałym punktem odniesienia w tym bajzlu.

Wiktoria.

Pogodziłam się z tym, że nigdy się od niego nie uwolnię. Nastał trochę spokojniejszy moment w moim życiu. Myślałam, że już będzie dobrze. Pięć lat temu zaszłam w pierwszą ciążę. Byłam szczęśliwa. Wiedziałam, że dam radę. Nie spodziewałam się, że to aż tak zmienia człowieka. Że daje takiego kopa. W głowie milion planów. Wiedziałam, że uda mi się odejść z Wiktorią (od razu wiedziałam, że to Wiktoria) i będziemy dwiema silnymi babkami. Dostałam krwawienia. Niby niezbyt silnego, ale ból tak mnie sponiewierał, że z łóżka do toalety szłam na czterech. Cierpiałam niemiłosiernie. Zobaczyłam coś wyglądającego jak szaro-fioletowy kawał mięcha. Potem ból stał się trochę słabszy. Kiedy byłam w stanie chodzić pojechałam do ginekologa. Pani doktor poinformowała mnie, że to mięcho było pęcherzem płodowym i doszło do poronienia samoistnego. Dała skierowanie do szpitala na zabieg łyżeczkowania. Nie mogłam nic powiedzieć. Tylko ryczałam. A raczej wyłam jak stado wików do księżyca.

W szpitalu zrobili mi USG i oznaczyli grupę krwi (dopiero za piątym razem bo z nerwów żyły się chowały, wyglądałam jak nieudolny ćpun). Zabieg był tego samego dnia. Nigdy nie zapomnę jak usiadłam na krześle. Przywiązali mi nogi pasami, a chyba ze czterech lekarzy gapiło mi się w krocze, kiedy anestezjolog wprowadzał mnie w narkozę. Wiedziałam wtedy, że już nic gorszego mnie w życiu nie spotka. Wtedy nie miałam przy sobie nikogo. Byłam całkiem sama. Nadal tylko płakałam. Nie powiedziałam ani słowa. Po zabiegu, mimo zakazu, od razu wróciłam do pracy. Wiem, że to okropne ale przez jakiś czas wymiotowałam widząc niemowlęta. A dokładniej rzygałam na wszystkie strony. Nie byłam w stanie opanować mdłości, kiedy ktoś przechodził koło mnie z małym dzieckiem. Nie potrafiłam wykrzesać z siebie żadnych pozytywnych emocji w stosunku do dzieci. Zaczęło przechodzić po około trzech miesiącach. Wtedy zrozumiałam, że tak musiało być. Że jestem ze złym człowiekiem i może tak było by lepiej dla Wiktorii. Do dziś ryczę w każdą Wigilię, bo wtedy miałaby urodziny. Myślałam, że już nigdy nie zdecyduję się na bycie mamą.

Nic.

Jakiś czas później spóźniał mi się okres. Były to tylko dwa dni, ale nigdy nie pominęłam tabletki anty i wszystko u mnie działało jak w zegarku. Zrobiłam test. Dwie kreski. Byłam w szoku, choć mimowolnie się uśmiechnęłam. Czułam, że to znowu dziewczynka. Po kolejnych dwóch dniach dostałam okres. Troszkę boleśniejszy, ale nic poza tym. Oczywiście biegiem do ginekologa. Ciąża biochemiczna (czyli bardzo wczesna). Wszystko oczyściło się samo. Gdybym nie zrobiła testu, nawet nie wiedziałabym o tej ciąży. Podobno zdarza się to każdej kobiecie, nawet kilkanaście razy. Może jestem emocjonalnym niedorozwojem, ale przyznam szczerze, że nie płakałam. Nie czułam straty, żalu. Nie czułam nic.

Teraz będzie najtrudniejsza część. Bo to fragment o moim wreszcie szczęśliwym życiu. Związek, z wcześniej wspomnianym złym człowiekiem, trwał trochę ponad 7 lat. Na moje szczęście wyjechał za granicę do pracy, przy okazji zapładniając tam inną dziewczynę. Na początku, mimo wszystko czułam się bardzo pokrzywdzona. Miałam depresję, nie jadłam, płakałam. W pewnym momencie dotarło do mnie, że to był moment mojego wybawienia.

Zmieniłam się bardzo. Zaczęłam wychodzić z domu, dbać o siebie, uśmiechałam się, poznawałam ludzi. Okazało się, że mam niemałe powodzenie. Dziwne uczucie. Wreszcie żyłam. Przypadkiem poznałam pewnego chłopaka. Uważałam go za chama i imbecyla. On mnie-jak się potem okazało za wyniosłą księżniczkę. Po miesiącu byliśmy parą, dwa tygodnie później zamieszkaliśmy razem, a po pół roku byliśmy już zaręczeni. Związek typu szybcy i wściekli.

Kochamy się bardzo. Czy się kłócimy? Hmmm… Rzadko, ale jeśli już to pełną parą. I czasem dosłownie talerze latają. Nie wyobrażamy sobie innego życia. Z jednej strony bardzo się różnimy, z drugiej jesteśmy tak samo pozytywnie jebnięci. Ja muszę mieć wszystko zaplanowane i nienawidzę spóźniania. On uważa, że nie ma sensu się spinać, bo i tak będzie co ma być i kompletnie nie ma poczucia czasu. Oboje śpiewamy i tańczymy do durnych piosenek, albo udajemy że się bijemy w markecie (tak, dwa głupole) i mamy najebane w głowach na punkcie naszego pieska. Świata poza sobą nie widzimy i zawsze możemy na sobie polegać.

O dzieciach i rodzinie myślimy od samego początku. Wiedzieliśmy, że będziemy mieć małą równie szaloną jak my Hankę. Po dwóch latach związku zdecydowaliśmy się na dzidziusia. To dobry moment. Oboje mamy w miarę stałą pracę, niebawem mamy mieć własne mieszkanie. Do szczęścia brakowało tylko maleństwa. Nie chcieliśmy się jednak spinać, bo wiadomo różnie może być. Może dzięki takiemu właśnie podejściu, sześć tygodni później byłam już w ciąży.

Nawet nie potrafię opisać jak szczęśliwi byliśmy. Z jednej strony troszkę obawiałam się reakcji szefa, a z drugiej miałam go gdzieś i chciałam zobaczyć już mojego robaczka na USG. Dodam, że piersi zaczęły mi rosnąć, w organizmie zatrzymywała się woda, siusiałam po dwadzieścia razy dziennie. Wszystko zdawało się być tak jak powinno. Doczekałam się wreszcie wizyty u ginekologa. Moja obecna Pani doktor (pierwszy kompetentny lekarz na mojej drodze) powiedziała, że jeszcze nic nie widać. Fakt mogło być za wcześnie.

Tydzień później kolejna wizyta. Usłyszałam, że jak na ten tydzień ciąży, obraz nie jest taki jaki powinien być. Dostałam leki na podtrzymanie i zlecenie wykonania badań. Zadzwoniłam do szefa. Powiedziałam, że jestem w ciąży i jak ogólnie wygląda sytuacja. Usłyszałam:

„ Jak już Pani jest to już trudno. Już nic z tym nie zrobimy. Proszę dać znać czy wraca Pani do pracy.”

Debil. Po prostu debil.

Co on niby chciał zrobić?! I co to w ogóle za teksty?!

Znowu wizyta po tygodniu. Na początki krew. Beta-hcg rośnie idealnie, czas na USG. W tym momencie zaczęła się moja tragedia. Nie dostałam już nic na podtrzymanie, bo nie można było stwierdzić czy jest co podtrzymywać. Dostałam skierowanie do szpitala. Ten właśnie szpital na najlepsze opinie w województwie. Teraz dodam: HA HA HA!

W niedzielę rano zgodnie z zaleceniami swojego lekarza pojawiłam się w szpitalu. Załamana, opuchnięta od ciągłego płaczu, bezsilna. Pielęgniarka wyłoniła się zza lady, wzięła skierowanie i wydarła do mnie ryj z pytaniem-czemu jestem tu dziś. Szok. No kurwa, serio? Jestem dziś bo takie dostałam zalecenia!

Siedziałam z koleżanką, która mnie przywiozła około godziny, po czym poproszono mnie na USG. Cały czas tylko płakałam. Trzęsłam się z płaczu. Od razu usłyszałam, że nie ma szans. Że będę przyjęta na oddział. Pani doktor powiedziała, że macicę trzeba oczyścić i muszę wybrać pomiędzy zabiegiem łyżeczkowania, a tabletką wywołująca krwawienie, po której i tak może mnie czekać zabieg.

Co to kurwa za wybór?!

Jam mam wybrać sposób dobicia własnego dziecka?!

Koleżanka mnie przytulała. Była jedyną normalną, na chwilę obecna osobą. Nie mówiła nic, nie uspokajała mnie. Po prostu była i mnie przytulała. Tamtego dnia zrobiła dla mnie więcej, niż ktokolwiek przez wszystkie trudne lata mojego życia. Przy przyjmowaniu na oddział, wspomniana wcześniej pielęgniarka, niesamowicie wyprowadzała mnie z równowagi. Podałam jej aktualny adres, inny niż w dokumentach. Problem nie z tej ziemi po prostu. „Pani ma niby inny adres niż w dokumentach tylko nie wiem czemu nie zmieniony w przychodni”. Tym razem ja ryknęłam, że kiedy usłyszałam, że moje dziecko umiera nie myślałam o podaniu nowego adresu. Przysięgam, miałam ochotę ją opluć. Wpisując wykształcenie dopiero kiedy usłyszała wyższe i ukończony Wydział Prawa i Administracji trochę przystopowała. Swoją drogą ciekawe czy gdybym była po zaocznej zawodówce to dalej byłaby taką wredną suką?

Po około trzech godzinach od przyjazdu do szpitala zaprowadzono mnie na salę. Dostałam tabletkę nasenną. Zasnęłam na około półtorej godziny, a potem dalej płakałam. Płakałam bez przerwy. Nie potrafiłam przestać. Nie wiedziałam jak mam wybrać formę zakończenia mojej ciąży. Jak mam w ogóle dalej żyć i po co.

Na wieczornym obchodzie Pani doktor powiedziała, że beta-hcg jest słaba i nic się nie da zrobić. Ja oczywiście nieustannie zanosiłam się od płaczu. Zleciła podanie mi czegoś na sen. Po chwili przyszła pielęgniarka i dała mi tabletkę. Powiedziała, że to na rozluźnienie i uspokojenie, że się wyśpię. Zasnęłam po drugiej w nocy.

Narzeczony starał się bardzo. Cały czas był ze mną w kontakcie. Nie wmawiał mi, że będzie dobrze. Prosił jedynie żebym się wyciszyła. Sam przeżywał to bardzo, ale zdawał sobie sprawę z tego, że inaczej niż ja. W końcu nasze szczęście było we mnie martwe…

Na porannym obchodzie lekarze rozmawiali o mnie jakbym była głucha. Coś typu; na którą mamy zaplanowany zabieg, a może jeszcze ją przetrzymamy itp. W pewnym momencie nie wytrzymałam. „Panie ordynatorze, skoro kazaliście mi wybrać i nie ratujecie mojego dziecka, to róbcie co macie robić i mnie stąd wypuście.” Kazał zrobić od razu USG (uwierzcie mi ,że trzy dni pod rząd grzebania ciężko wytrzymać fizycznie ) i ponownie beta-hcg z krwi. Na USG faktycznie poproszono mnie zaraz po obchodzie. Kolejny lekarz potwierdził, że nic z tego nie będzie. Pęcherz płodowy odklejony w 80 – 90 % i to jakiś cud, że nie doszło do krwawienia.

Po raz kolejny kazał mi wybrać sposób. Rycząc zapytałam, jak mam to niby zrobić? Powiedział, że to moja decyzja, a oni umywają od tego ręce. Było mi już tak źle, że nie wiedziałam co ze sobą zrobić. Wytłumaczył mi wady i zalety obu rozwiązań (kompletnie nic do mnie nie docierało). W końcu powiedziałam, że nie zrobię nic świadomie. Nie dam sobie włożyć żadnej tabletki. „ Macie mnie uśpić i wypuścić dziś do domu”. Spokojnie powiedział, że oczywiście i czekamy tylko na wynik badania krwi.

Cały czas byłam skołowana i ledwo przytomna po wieczornej tabletce na rozluźnienie. Czekałam, po czym zorientowałam się, że nikt mi nie pobrał krwi do badań. Byłam u pielęgniarek trzy razy, żeby się przypomnieć. Przez kurwa trzy godziny, nikt nie pobrał mi krwi. Oczywiście byłam na czczo, w gotowości do zabiegu. W końcu koło godziny piętnastej poszłam zapytać o wynik. Okazało się że jest i rośnie. Pielęgniarka powiedziała, że Pani doktor powiedziała, że dziś zabiegu nie będzie. Tyle. Gdybym nie poszła zapytać nawet tego bym nie wiedziała. Nikt nie raczył do mnie przyjść i powiedzieć co i jak. Byłam już tak roztrzęsiona, że nie potrafiłam myśleć.

Opowiedziałam wszystko narzeczonemu. Był wściekły. Powiedział, że jak do mnie przyjedzie następnego dnia to wszystko tam rozpierdoli. Powiem szczerze, że jego złość troszkę mi pomogła. Udało mi się na chwile opanować. Zażądałam natychmiastowej rozmowy z jakimś lekarzem. Pani doktor, która przyszła była, no cóż, beznadziejna. Doczepiła się do tematu, że wynik krwi. Nie wytłumaczyła mi nic konkretnie. Usłyszałam, że skoro nie wiedzą na 100% (dziwne, że do tej pory byli pewni, kazali wybierać metodę, i na karcie gorączkowej wpisali ciąża obumarła)-to zabiegu nie zrobią, bo ani ona, ani nikt inny nie będzie za mnie odpowiadać karnie i nie pójdzie do więzienia. Była totalnie niekompetentna i miała wyjebane na to co mówi. Stwierdziła, że widzi, że to bardzo przeżywam (zapytałam, jak mam nie przeżywać straty trzeciej ciąży?) i wezwie mi psychologa na konsultację. Stwierdziłam, że wszystko mi jedno.

Miałam wszystko gdzieś. Nastał moment osłupienia. Albo wyciągną mi martwe dziecko, albo będę z martwym dzieckiem w macicy. Cudownie. Na wieczornym obchodzie zapytałam dlaczego, o co chodzi. I tu kolejna lekarka kretynka : „Może coś jeszcze z tej ciąży będzie.” No ja pierdole. Dwa dni nie będzie. Potem będzie. Rozwaliła mnie.

Wyłam całą noc. Zrobiła mi papkę z mózgu. Kolejnego dnia rano wszystko nabrało trochę innego brzmienia. Mój narzeczony miał do mnie przyjechać. Może dlatego poczułam się silna. Jeden z lekarzy na rannym obchodzie zapytał, czy chcę z którymś z nich porozmawiać. Powiedziałam otwarcie, że nie bo już nie mam ochoty, że narzeczony będzie z Wami rozmawiał. Poszli.

Poprosili mnie na konsultację z psychologiem. Na pytanie jak się czuję, odpowiedziałam „do dupy”. Im więcej mówiłam tym bardziej wściekła byłam. Opowiadałam jak mnie traktują, że nic mi nie mówią, że słyszę tylko wykręty o przepisach, których swoją drogą nikt mi nie przedstawił, że nikt do mnie nie przyszedł porozmawiać, że zapominają o pobraniu krwi, że kazali mi wybrać miedzy tabletką a łyżeczkowaniem, po czym powiedzieli, że może coś się jeszcze uda, i że mam w dupie ich klauzulę sumienia!

Darłam się tak, że pewnie było mnie słychać na całym oddziale. Nie pamiętam kiedy ostatnio byłam tak zła. Wiem tylko, że podczas tej rozmowy poczułam jakiś napływ sił. W trakcie wszedł lekarz, ten który na obchodzie pytał czy chce porozmawiać. Okazało się, że to zastępca ordynatora. Próbował coś do mnie mówić, ale mu przerwałam. Teraz był mój moment na mówienie. A raczej darcie ryja pełną parą. Powiedziałam mu, że przez jego lekarzy w końcu zostanę skierowana do psychiatryka, bo już nie daję rady nerwowo. Wylewałam mu na głowę wszystkie pomyje. Nie dałam dojść do słowa. Darłam się jeszcze głośniej i nie wiem jak ale uruchomił się mój mózg. To znaczy zaczęłam wykorzystywać swoją wiedzę i wykształcenie.

Zażądałam kopii historii choroby, uzupełnienia w karcie nazwy leku, który mi podano, pisemnego oświadczenia z wyjaśnieniem dlaczego zabieg nie zostanie wykonany (teraz myślałam o tym, że mam w sobie martwe dziecko i że się na to nie godzę), powiedziałam że znam się na ustawach i wiem jakie mam prawa jako pacjent. Nie wiem co jeszcze mówiłam. W każdym razie on czerwony, ze spuszczoną głową przyjął wszystko. Kiedy już skończyłam krzyczeć i złapałam oddech on zaczął.

Spokojnie i grzecznie mi wszystko wytłumaczył. Powiedział, że są tylko dwa sposoby żeby stwierdzić całkowite obumarcie płodu. Jest to albo spadek beta-hcg albo badanie USG w odstępie pięciu dni, które potwierdzi brak jakichkolwiek czynności życiowych. Kilka razy łapałam powietrze, otarłam łzy. Ok. Zrozumiałam, co do mnie powiedział. Powiedziałam, że skoro tak to chcę wyjść do domu bo nie będę tu kilka dni patrzeć w sufit. Że proszę o wypis ze wskazaniem stawienia się w piątek. Powiedział, że jeżeli tylko będzie mi lepiej to oczywiście można tak zrobić.

Wszystko odbywało się przy Pani psycholog. Teraz cieszę się, że tam była. Napisała mi taką opinię, że gdybym miała siły i chęci miałabym całkiem niezłą argumentację do złożenia skargi na personel szpitala. Ktoś tam jeszcze próbowała się wtrącać, ale Pan doktor stanowczo powiedział: „Proszę się nie odzywać, ta Pani od tej pory rozmawia tylko ze mną.” Ujmę to tak. Czasem schowanie swojej kultury w kieszeń i wejście z kopa z ryjem-skutkuje.

Po wypis poszłam do gabinetu Pana doktora. Wytłumaczył mi, że muszę na siebie uważać i że gdyby coś się działo to mam nie czekać do piątku tylko natychmiast przyjeżdżać. Powiedział, że mam przyjść od razu do niego i przeprosił mnie za swoich pracowników i za moje dodatkowe nerwy. Powiedział, że gdybyśmy mieli możliwość porozmawiać od razu, z pewnością by do tego wszystkiego nie doszło. Powiem szczerze, że też tak myślę. Wielki szacunek, bo to naprawdę profesjonalista przez duże P.

Narzeczony po mnie przyjechał. Wróciliśmy do domu. I fizycznie i psychicznie byłam zmęczona. Wszystko mnie bolało. Nie mogłam pozbierać myśli. Mój kochany, wspaniały człowiek, mój przyszły mąż był dla mnie takim oparciem, że z pewnością nigdy nie zwątpię w jego oddanie. Było też przy mnie kilka koleżanek, które wiedziały, że jestem jak czołg. Że naprawdę ciężko mnie złamać. Robili dla mnie wszystko. Ale wtedy nie potrafiłam z siebie wykrzesać nawet uśmiechu wdzięczności.

W towarzystwie narzeczonego pojechałam do pracy zawieźć L4. Oczywiście jeszcze ciążowe, co wywoływało u mnie przerażenie. Powiedziałam szefowi w miarę spokojnie jak wygląda sytuacja. On po raz kolejny okazał się debilem bez filtra w mózgu. Chciał żebym dopytała lekarzy, po jakim czasie od zabiegu wrócę do pracy. Oczywiście wspomniał też, gdzie rodziła jego żona i że inna ciężarna z pracy chodzi do jednego z lekarzy pracującego w szpitalu w którym byłam. Nie wiem po co mi to mówił. Patrzyłam na mojego narzeczonego. Zastanawiałam się czy czy zaraz jebnie mojego szefa…

Zdenerwował mnie, ale tylko na chwilę. W głowie miałam zupełnie inne zmartwienie. Bałam się, że cokolwiek urośnie na USG. Że nie będzie zabiegu i będę nosić w sobie dziecko, które nie ma szans na życie. Bałam się bardzo. Poza tym albo patrzyłam tępo w telewizor albo ryczałam. Bolało mnie to, że w ogóle muszę żyć.

W piątek rano zgłosiłam się w szpitalu. Jedyna tam super pielęgniarka zajęła się mną od razu. Jeszcze przed przyjęciem pobrała krew do badań. Potem czekałam na zastępcę ordynatora. Od razu zabrał mnie na USG. Poinformował, że nie zależnie od wyników beta-hcg zabieg będzie wykonany. Czeka mnie tylko oficjalne USG. Kazał przyjąć mnie na oddział poza kolejnością. Zostałam pokierowana od razu do Sali wybudzeń i czekałam.

Potem miałam najbardziej dokładne i jednocześnie bolesne USG w życiu. Czekałam na zabieg. Pani doktor, która miała go wykonać poprosiła mnie na rozmowę (dokładnie ta sama idiotka, która powiedziała że może coś z tej ciąży jeszcze będzie), gdzie zapytała jaką formę wybieram. Odpowiedziałam i miałam czekać na anestezjologa.

Po około godzinie weszłam do gabinetu zabiegowego. Krótki wywiad, a w tle pierdolenie siedmiu kobiet o tym, że są stare, o dobrym ciastku i kawie, o długim weekendzie. WTF?! Miałam ochotę powiedzieć żeby się już wreszcie zamknęły. Usiadłam na fotel. Przypinali mi nogi pasami. Od razu założyli mi maseczkę z tlenem. Wenflon wprowadzili mi za dziewiątym razem. Płakałam z nerwów i bólu. Żyły tak mi pękały, że wyglądałam jak jakiś nieudolny ćpun. I odleciałam…

Po około czterdziestu minutach obudził mnie ból i wilgoć. Panie pielęgniarki po zabiegu nie założyły mi bielizny, nie dały żadnego podkładu na łóżko. Możecie Sobie wyobrazić jak upierdolona byłam. Bolało mnie tak, że nie byłam w stanie podnieść się z łóżka. Doczołgałam się tylko do przycisku, żeby zadzwonić. Dostałam całą kroplówkę z paracetamolu. Równie dobrze mogli mi dać witaminę C. Poprosiłam o coś jeszcze i dali mi zastrzyk z ketonalu. Przestawało boleć.

Przyszła do mnie wcześniej wspomniana super pielęgniarka. Już wychodziła do domu. Chciała po prostu zobaczyć co ze mną. To było bardzo miłe. Podziękowałam jej za opiekę. Po około pół godziny również kończąc zmianę przyszedł do mnie zastępca ordynatora. To naprawdę wiele znaczyło. Nie wiem czy było efektem awantury jaką zrobiłam czy nie, ale podniosło mnie trochę na duchu. Wróciłam do domu.

Zakończenie.

Po tym wszystkim coś jest ze mną nie tak. Na początku ryczałam. Trochę później się zawieszałam. To znaczy gdybym była sama w domu, to pewnie patrzenie przez trzy godziny w ścianę, było by dla mnie sposobem spędzania czasu.

Podczas tego zawieszenia miewam pewne ataki. Na przykład kiedy przypomniało mi się, że zostawiłam na pamiątkę test ciążowy, kiedy przypadkiem wyciągnęłam z szuflady biustonosz do karmienia, albo kiedy zaczęły przychodzić paczki zamówione wcześniej dla dzieciątka przez internet…

Wtedy płacze. Nie mogę się powstrzymać.

Biorę jakieś ziołowe leki żeby się wyciszyć. Świat mi się wali. Ogólnie ciężko mi patrzeć na szczęśliwe rodziny. Ciężko mi się myśli. Czasem trzeba mi powtarzać dwa razy żebym załapała o co chodzi. Nie potrafię się z niczym zorganizować. Chwilami nie chce mi się żyć. Nie widzę sensu w życiu. Innym razem bardzo staram się być normalna. Wesoła, elokwentna, zorganizowana. Dla mojego narzeczonego. Pokazał mi w ostatnim czasie jak bardzo mnie kocha i jak wspaniałym człowiekiem jest. I trochę też dla pozostałych osób, które przy nie były. Wiem, że chcą widzieć dawną mnie udającą postacie z bajek i świrującą bez powodu. I próbuję.

Tylko wtedy mam wyrzuty sumienia. Czuję gdzieś we wnętrzu, że nie powinnam chcieć iść do przodu. Że w ogóle mam chęci do życia. Tak jak bym umierała stojąc na rozstaju dróg przez to, że nie potrafię, albo i nie chcę wybrać. Mój narzeczony twierdzi, że wie że to nie koniec. Że jeszcze nam się uda. I z jednej strony chcę się starać, a z drugiej ogarnia panika… S

trach przed „powtórką z rozrywki”.

Tak naprawdę nie wiem czego chcę.

Niebawem zaczynam terapię. Jeśli moja głowa zacznie działać tak jak trzeba z pewnością dam znać…”

EDIT:

11.03.2019

Właśnie dostałam zdjęcie ślicznej, kilkudniowej dziewczynki. 10 punktów. Dlatego warto wierzyć że się uda. Dlatego warto walczyć!

 

Dziewczyny wiem, że czyta mnie wiele kobiet, które przeszły podobną drogę. Wiedzcie, że nie jesteście same. Wśród moich czytelniczek, jest wiele kobiet które  bezskutecznie starają się od dziecko, które poroniły,lub które, tak jak ja doświadczają bezpłodności wtórnej. Nie jesteście same. Jeżeli nie macie  z kim pogadać, chcecie wyrzucić z siebie ból, złość i rozpacz-piszcie do mnie. Wasze historie dodadzą otuchy innym dziewczynom.